Mam problem z zaufaniem Bogu.
Poważny problem jak się okazuje. Nie umiem zmusić się do bezgranicznego
zaufania Mu. Gdzieś tam pod czaszką, poza zasięgiem woli, musi siedzieć coś, co
szepce mi do ucha, że nie wolno tak do końca i całkowicie polegać na kimś
innym, że prędzej czy później nawet Boże obietnice zawiodą – przecież przez
lata mój własny ojciec mnie zawodził…. Dlaczego ten drugi, mimo, że przecież
jest zupełnie nie z tej ziemi, miałby być inny?
Wyobrażam sobie, że to trochę tak
jak wtedy, gdy małe dziecko spotyka po raz pierwszy owada, który wzięty do ręki
od razu je gryzie. Przy kolejnym spotkaniu, w którym uczestniczyć będzie owo
dziecko i podobny do tamtego owad wywołany zostanie odruch cofnięcia ręki
nawet, jeśli tym razem byłby łagodnym żuczkiem. Ja, kiedy wypowiadam słowo
„ojciec” odwołuję się do wyrytego przez lata w sercu wzoru. Dla mnie matrycą
Boga jest mój ojciec.
Ojciec, który mówi, że zrobi, a
nie zrobi…
Obiecuje, że będzie przy mnie i
dla mnie, ale koniec końców wybiera coś innego…
Niesprawiedliwie ocenia…
Oddaje córce kompana od kielicha
kartkę świąteczną, którą dostałam od rodziny z U.S.A – bo ona ma tak samo na
imię, a kartka śliczna – trójwymiarowa, a ja się już zdążyłam nacieszyć
przecież nie (?), a tamta dziewczynka nie ma szans na kartkę z aniołkiem
przeprowadzającym dzieci przez mostek…
Za każdym razem, gdy stara mi się
jakoś pomóc, lub sprawić przyjemność powoduje u mnie napięcie, że czar tej
chwili niebawem pryśnie… a zaklęte koło wciąż się kręci w mojej głowie, bo po
czymś przyjemnym musi być coś bardzo złego. Co ciekawe - w drugą stronę
niekoniecznie.
Ostatnio trochę kuleją nam
finanse i martwimy się mniej lub bardziej świadomie. Wczoraj w pracy pękłam. I
sama nie wiem dlaczego, bo przecież jeszcze nie jest tak tragicznie. W ruch
poszła resztka oszczędności, którą mamy na czarną godzinę, ale być może wizja
wyczerpującego się tak szybko niewielkiego zapasu na podkoncie plus przeświadczenie,
że nie umiem pomóc psychicznie mojemu słońcu oraz ogólna utrata poczucia
bezpieczeństwa, przelała czarę goryczy. Zwłaszcza, że idą święta. Czas, który
próbuję olewać, jeśli chodzi o zakupowy pęd i nakręcające się wokoło mnie
nowobogackie towarzystwo. Próbuję, bo w głębi duszy jest mi przykro i jestem
zła tak bardzo, że najchętniej zamknęłabym się w domu pod kołdrą, aż do
Sylwestra i przeczekała to szaleństwo i żeby mi wszyscy dali święty spokój.
Zatem siedzę sobie w pracy i
robię dobrą minę – chyba jednak nie dość dobrą skoro od samego rana począwszy
od kuriera, ludzie wciąż mnie pytają, czemu jestem smutna. Około południa
napięcie wciąż się wzmaga, aż sięga zenitu i wybucha w momencie, kiedy
koleżanka przychodzi z informacją, że są imieniny, na które trzeba się złożyć….
Za chwilę siedzę w kiblu i nie
umiem powstrzymać się od płaczu.
Do tego jest mi wstyd, bo wybuch
nastąpił prosto w osobę, która zawsze była dla mnie życzliwa, a która jak się
okazuje stoi teraz w toalecie z pieniędzmi w ręku i próbuje mi je bezskutecznie
pożyczyć.
Bezskutecznie, bo tłumacze jej,
że nie jest problemem pożyczyć, bo akurat mam od kogo. Problemem jest to, że
trzeba będzie potem oddać, że gdyby dół finansowy trwał dłużej to nie będę w
stanie utrzymać nas z jednej pensji i gdybym zarabiała odrobinę więcej to
najpewniej dałabym radę. Problemem jest to, że powinnam poprosić o podwyżkę i
że uważam to za strasznie przykrą, poniżającą i w gruncie rzeczy niesamowicie ciężka
dla mnie sprawę.
Wtedy ona mówi mi, że jestem wierząca
i powinnam pamiętać o tym, że Bóg mnie wesprze. Że mnie świetnie rozumie, bo
sama miała podobną sytuację, a teraz jest już ok i mocno mnie przytula.
Uspokajam się i wracam do biurka
zapuchnięta i zasmarkana.
Za chwilę mąż pisze mi, że umówił
się na spotkanie z klientem i dostanie zaległe pieniądze.
A ja wyciągam następujący wniosek
z tego zajścia - Mam problem z zaufaniem
Ci Ojcze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz