wtorek, 26 listopada 2013

"Nie troszczcie się o nic, ale we wszystkim w modlitwie i błaganiach z dziękczynieniem powierzcie prośby wasze Bogu" List do Filipian 4:6


Mam problem z zaufaniem Bogu. Poważny problem jak się okazuje. Nie umiem zmusić się do bezgranicznego zaufania Mu. Gdzieś tam pod czaszką, poza zasięgiem woli, musi siedzieć coś, co szepce mi do ucha, że nie wolno tak do końca i całkowicie polegać na kimś innym, że prędzej czy później nawet Boże obietnice zawiodą – przecież przez lata mój własny ojciec mnie zawodził…. Dlaczego ten drugi, mimo, że przecież jest zupełnie nie z tej ziemi, miałby być inny?

Wyobrażam sobie, że to trochę tak jak wtedy, gdy małe dziecko spotyka po raz pierwszy owada, który wzięty do ręki od razu je gryzie. Przy kolejnym spotkaniu, w którym uczestniczyć będzie owo dziecko i podobny do tamtego owad wywołany zostanie odruch cofnięcia ręki nawet, jeśli tym razem byłby łagodnym żuczkiem. Ja, kiedy wypowiadam słowo „ojciec” odwołuję się do wyrytego przez lata w sercu wzoru. Dla mnie matrycą Boga jest mój ojciec.

Ojciec, który mówi, że zrobi, a nie zrobi…

Obiecuje, że będzie przy mnie i dla mnie, ale koniec końców wybiera coś innego…

Niesprawiedliwie ocenia…

Oddaje córce kompana od kielicha kartkę świąteczną, którą dostałam od rodziny z U.S.A – bo ona ma tak samo na imię, a kartka śliczna – trójwymiarowa, a ja się już zdążyłam nacieszyć przecież nie (?), a tamta dziewczynka nie ma szans na kartkę z aniołkiem przeprowadzającym dzieci przez mostek…

Za każdym razem, gdy stara mi się jakoś pomóc, lub sprawić przyjemność powoduje u mnie napięcie, że czar tej chwili niebawem pryśnie… a zaklęte koło wciąż się kręci w mojej głowie, bo po czymś przyjemnym musi być coś bardzo złego. Co ciekawe - w drugą stronę niekoniecznie.

 

Ostatnio trochę kuleją nam finanse i martwimy się mniej lub bardziej świadomie. Wczoraj w pracy pękłam. I sama nie wiem dlaczego, bo przecież jeszcze nie jest tak tragicznie. W ruch poszła resztka oszczędności, którą mamy na czarną godzinę, ale być może wizja wyczerpującego się tak szybko niewielkiego zapasu na podkoncie plus przeświadczenie, że nie umiem pomóc psychicznie mojemu słońcu oraz ogólna utrata poczucia bezpieczeństwa, przelała czarę goryczy. Zwłaszcza, że idą święta. Czas, który próbuję olewać, jeśli chodzi o zakupowy pęd i nakręcające się wokoło mnie nowobogackie towarzystwo. Próbuję, bo w głębi duszy jest mi przykro i jestem zła tak bardzo, że najchętniej zamknęłabym się w domu pod kołdrą, aż do Sylwestra i przeczekała to szaleństwo i żeby mi wszyscy dali święty spokój.

Zatem siedzę sobie w pracy i robię dobrą minę – chyba jednak nie dość dobrą skoro od samego rana począwszy od kuriera, ludzie wciąż mnie pytają, czemu jestem smutna. Około południa napięcie wciąż się wzmaga, aż sięga zenitu i wybucha w momencie, kiedy koleżanka przychodzi z informacją, że są imieniny, na które trzeba się złożyć….

Za chwilę siedzę w kiblu i nie umiem powstrzymać się od płaczu.

Do tego jest mi wstyd, bo wybuch nastąpił prosto w osobę, która zawsze była dla mnie życzliwa, a która jak się okazuje stoi teraz w toalecie z pieniędzmi w ręku i próbuje mi je bezskutecznie pożyczyć.

Bezskutecznie, bo tłumacze jej, że nie jest problemem pożyczyć, bo akurat mam od kogo. Problemem jest to, że trzeba będzie potem oddać, że gdyby dół finansowy trwał dłużej to nie będę w stanie utrzymać nas z jednej pensji i gdybym zarabiała odrobinę więcej to najpewniej dałabym radę. Problemem jest to, że powinnam poprosić o podwyżkę i że uważam to za strasznie przykrą, poniżającą i w gruncie rzeczy niesamowicie ciężka dla mnie sprawę.

Wtedy ona mówi mi, że jestem wierząca i powinnam pamiętać o tym, że Bóg mnie wesprze. Że mnie świetnie rozumie, bo sama miała podobną sytuację, a teraz jest już ok i mocno mnie przytula.

Uspokajam się i wracam do biurka zapuchnięta i zasmarkana.

Za chwilę mąż pisze mi, że umówił się na spotkanie z klientem i dostanie zaległe pieniądze.

A ja wyciągam następujący wniosek z tego zajścia  - Mam problem z zaufaniem Ci Ojcze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz