Wciąż łapię się na tym, że kiedy jest mi zwyczajnie, ani ciepło ani zimno, ani wesoło ani smutno, czyli po prostu kiedy życie toczy się tym swoim zwykłym pozbawionym burz rytmem, a ja wydawałoby się usypiam swoje emocje i po prostu jestem sobie, to kiedy minie kilka takich, względnie podobnych do siebie dni, zaczynam się w jakiś dziwaczny sposób „nakręcać”. Nie zawsze jest to dobre „nakręcanie”, czasem prowadzi do sytuacji, których później żałuję. Bywa, że pozornie nic nie znacząca iskra, jedno głupie słowo, nieprzemyślany gest, jest w stanie wzniecić ogień, którego potem nie umiem ugasić. Zwykle po kolejnym ciskaniu gromów, gdzie, jak zwykle wypowiem nie tylko jedno słowo, lecz cały potok słów za dużo, chwytam się różnych znanych mi możliwości ratunku, próbując rozwiązać problem przy pomocy perswazji, płaczu, krzyku, „mądrych” monologów, szantażu emocjonalnego - co tam akurat posiadam na podorędziu - słowem wyciągam wszystko z arsenału. I chociaż sytuacje w moim życiu powtarzają się, scenariusze, jakie odgrywam są niepokojąco do siebie podobne, to wciąż w dziwny i do tej pory niezrozumiały dla mnie sposób, konsekwentnie odmawiam Jego udziału w tym wszystkim zapominając, że przeszłe wydarzenia pokazały mi, gdzie jest niezawodne z nich wyjście. W końcu nieśmiało wdziera się do mojej ogłuszonej świadomości myśl, którą za każdym razem witam z niewysłowionym wręcz zdziwieniem. Przecież jest On... On wie jak mnie poprowadzić...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz