W niedzielę pastor mówił o przebaczeniu. Ten temat jest dla mnie ostatnio wyjątkowo aktualny, ponieważ podjęłam różne większe, lub mniejsze kroki zmierzające do przebaczenia kilku ludziom oraz bardzo małe kroczki w kwestii próśb o przebaczenie mojej osobie, w kierunku tych osób, które gdzieś tam po drodze skrzywdziłam... Mówią, że najtrudniejsze jest przebaczenie samej sobie –może i tak, bo przecież potrafię być dla siebie największym katem i jestem jedynym dręczycielem, od którego nie potrafię uciec. Póki co, siebie zostawiam sobie na koniec. O wiele większym problemem jest, gdy trzeba popatrzeć w oczy komuś, komu zadało się jakiś cios i wydusić z siebie pierwsze słowo...
Ostatnio, kiedy byłam na spotkaniu z koleżankami z czasów młodych i „szalonych” lat, zachęcona miła atmosferą, zebrałam się w sobie i wyraziłam szczerą skruchę z powodu bycia wrednym babsztylem i przeprosiłam za wszelkiego rodzaju paskudne przewinienia, jakie popełniłam wobec nich kilkanaście lat temu. Popatrzyły na mnie zdumione. Powiedziały, że nie muszę się tym przejmować, bo nie mają do mnie żalu. A ja przez cały ten czas gryzłam się tym, że byłam taką wstrętną świnią(!) Kiedy usłyszałam od nich te słowa poczułam, że spada ze mnie wielki ciężar. Jeden kamień mniej. Ktoś mógłby powiedzieć, że marna pociecha bo mam ich jeszcze cały wór – w zasadzie jestem więcej niż pewna, że sama mogłabym sobie tak powiedzieć jeszcze kilka lat temu. Te kilka lat temu kiedy myślałam, że jestem niczym, że zasłużyłam na całe zło, które mnie w życiu spotkało i nie jestem warta tego, żeby mi cokolwiek wybaczać. Że wszystkiego co nagromadziło się w moim życiu, tego co obciąża moje sumienie, nie można tak po prostu odpuścić. Leżąc wieczorami w łóżku, w tych momentach kiedy głęboko zastanawiałam się nad swoim życiem czułam, że nie wystarczy pójść do kościoła i „poleżeć krzyżem” na zimnej posadzce, wyznawszy uprzednio grzechy kapłanowi. Zresztą to tylko człowiek, a w dodatku nie zrobiłam jemu osobiście żadnego świństwa, chyba, że za świństwo uważałby to, iż za mało daję na tacę... Skąd w ogóle taka myśl, że wyszeptanie mu przez drewnianą kratę tego wszystkiego, co nabroiłam będzie w stanie opróżnić ten worek z kamieni? Takie myślenie kłóciło się ze wszystkim, czego mnie uczono, ale tak właśnie czułam. To się za mną ciągnęło latami. Spowiedź, chwilowa ulga, obietnica poprawy, powrót do zaklętego kręgu nawyków, poczucie winy, spowiedź i tak w koło Macieju. W końcu doszłam do momentu, kiedy spowiedź nie była już możliwa. Nawet gdybym chciała poprawić sobie humor tym pukaniem w konfesjonał, którego dźwięk miał oznaczać, że ksiądz wysłał już alfabetem Morse’a zakodowaną wiadomość do nieba, iż oto znów jestem czysta, nie było to wykonalne. Hej! Ten wymagający, dziwaczny Bóg - pełen miłości ? Kto Go zrozumie? Czego On chce i czy muszę całe życie spędzić w zgorzknieniu, w poczuciu winy i bycia niegodnym? Czy również On musi mi przypominać, że jestem takim odpadem? Czy nie może mi wybaczyć, wyzerować konta? Czy muszę wbrew sobie wykonywać jakieś skomplikowane operacje, żeby mnie znów pokochał? Czy jak pójdę do kościoła, to postawi mi plusa?
Nie nauczono mnie dość dobrze, nie wbito do głowy, że On chce mi przebaczyć i nie muszę się wcale całe życie „gimnastykować”, aby zasłużyć sobie na Jego przychylne spojrzenie. On nie patrzy na mnie jak Pan Dyrektor kosmicznego przedsiębiorstwa i z całą pewnością nie myśli sobie: – no co tam Iwona dzisiaj napsułaś? Ohoho, to Cię będzie kosztowało – dwie „zdrowaśki”i trzydzieści „Ojcze nasz”...
Jemu wystarczy, że zechcę Jego przebaczenia. Wołał do mnie całe życie i będzie wołał nadal. I to jest ...piękne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz