Jestem nieustannie zmęczona i cierpię na chroniczny brak czasu. Zrobiłam wszelkie możliwe badania, aby wykluczyć jakąś chorobę, lecz dowiodły, że jestem zdrowa „jak koń”, więc zmęczenie nie posiada żadnych fizycznych przyczyn. Co do braku czasu, to jestem zdumiona tym, że nie musząc skubać kur na obiad, prać na tarze, orać, piec chleba i rąbać drew oraz mając wszystkie te udogodnienia, jakie oferuje nam współczesny świat, ja wciąż jestem zabiegana i na granicy spóźnienia. Zaczęłam się zastanawiać nad depresją – to zmora naszych czasów, coraz powszechniejsze schorzenie steranych dusz, dająca między innymi podobne objawy – poszłam więc do poradni psychologicznej, żeby rozwiązać różne supełki i poukładać to, co mi się przez lata powywracało. Okazało się, że mieszczę się, w dość szeroko rozumianej, ale jednak w normie i na pewno nie mam depresji - może zwykłe obniżenie nastroju związane z zimowym brakiem światła. Przy okazji dowiedziałam się mnóstwa ciekawych rzeczy na swój temat, odnośnie moich czasami przesadzonych reakcji, oraz także tego, jak mogę wykorzystać zdobytą wiedzę w praktyce. Wiecie – chrześcijanie też mają rozmaite problemy, rzekłabym, że nawet więcej niż się powszechnie wydaje, no bo jak pogodzić obowiązek bycia bezwzględnie uczciwym z pracą takiego dajmy na to, handlowca? Kiedy się nad tym dobrze zastanowić, przemyśleć poczynania z całego dnia, pokusy oraz zwykłe nawyki, to okazuje się, że wypadam bardzo kiepsko. Z drugiej strony wciąż jestem obserwowana, podsumowywana i oceniana – no bo jakże to będąc chrześcijanką śmiesz się czasami zezłościć, czy zwyczajnie mieć kiepski dzień? Jak to nie wykładasz kasy na każde pstryknięcie palcami i nie jesteś uśmiechnięta i łagodna całą dobę, jak pacjent zakładu psychiatrycznego po odpowiedniej dawce leków? No tak to... Wciąż jestem zwykłym człowiekiem, nie wyrosły mi skrzydła i aureola i nie unoszę się pięć centymetrów nad podłogą skąpana w poświacie Bożej miłości. Nadal mam zmęczone oczy po całodziennej pracy z komputerem, przeżywam koszmar comiesięcznego wsiadania na miotłę, warczę na najbliższych kiedy boli mnie głowa i miewam dni kiedy woły trzeba by zaprzęgać, żeby mnie zwlec z łóżka. Cały czas staram się usilnie zmieniać to moje postępowanie, które nie napawa mnie dumą, wyplenić ze środka wszystko, co mogłoby urażać Boga, lub kalać Jego imię. Robię te wszystkie rzeczy dla Niego, codziennie od nowa przypominając sobie gdzie jest moje miejsce i że niezależnie od osiągnięć, jest ono wciąż u Jego stóp. Jednocześnie bezustannie odkrywam nowe pokłady wszelkiego, wymagającego sprzątnięcia śmiecia - jakby moje wnętrze było ogromną starą kopalnią, o której ktoś kiedyś puścił plotkę, że jest gdzieś tam złoto i wystarczy się tylko do niego dokopać. Póki co, to w większości przypadków udaje mi się wydobyć wyłącznie nieużyteczne kopaliny i od czasu do czasu jakąś obiecująco błyszczącą mikę, lub piryt - coś co tylko stwarza pozory, że ma jakąś większą wartość. Ale nie tracę nadziei, ponieważ wiem dlaczego i dla kogo to robię. Wiem, że to złoto gdzieś tam siedzi i zamierzam je znaleźć.
Do pełnego zestawu ludzkich odruchów zapomniałaś dodać, że sama nieuważnie przeglądasz to co wydobywasz z siebie i dla nas po wielokroć jest to złoto, ale dla Ciebie za mało błyszczy. Nie doceniasz wartości tego co w Tobie znajdujemy.
OdpowiedzUsuń