poniedziałek, 30 stycznia 2012

„Z głębokości wołam do Ciebie, Panie!” Księga Psalmów 130:1

No i mam doła. Broniłam się przed nim jak umiałam, ale wreszcie i tak mnie dopadł. Po cichu sobie myślę, że i tak widać musi być czasem, może żeby potem móc bardziej docenić wesołość?  Patrzę na świat jakby był workiem pełnym robactwa, niebo było wyłącznie zachmurzone, dzieci mnie drażnią, troska małżonka nie dość, że nie pomaga, to jeszcze wywołuje poczucie winy. Do tego nie umiem się powstrzymać od negatywnych myśli na temat tego, że wciąż wszystko odkładam na potem, wciąż czekam z życiem do kolejnej przełomowej daty i nie tylko nie mogę na siebie patrzeć, już nawet nie potrafię znieść swojej własnej obecności. Wpadam do dziury z rozmachem – a co mi tam.
W ubiegłym tygodniu pokusiłam się o pójście do fryzjera, miało mi to, z racji bycia kobietą, poprawić humor. Nie poprawiło. Siedziałam na fotelu wsłuchując się w nosowy głos fryzjerki, która przerywała, na siłę prowadzoną rozmowę wyłącznie po to, żeby połknąć kolejną porcję kataru. Próbowała mi wmówić, że wyglądam na dwadzieścia-kilka lat. Oczywiście nie dość, że nie uwierzyłam, ale odebrałam to raczej jako nieudolną próbę podlizania mi się.  Rozzłościło mnie również, że można aż tak obrażać moją inteligencję.
W niedzielę czułam się już tak, jakby mi ktoś przywiązał do szyi worek kamieni. Moje przemieszczanie się po domu określiłabym, jako ciągnięcie za sobą stóp, przy czym kiedy ja byłam już w pokoju, one wciąż zdaje się pozostawały jeszcze w kuchni, lub w jej okolicach. W swoich własnych oczach byłam niczym zegary na obrazie Salvadora Dali, albo jak ameba wyciągająca swoje nibynóżki nieporadnie i ociężale niemalże jakbym była jakąś umierającą amebą...
I nie widzę sensu w niczym czym się zajmuję, nie widzę niczego fajnego w byciu, plany na przyszłość mnie przerażają, nie marzę i nie wyobrażam sobie, że coś mi się uda. Pogrążam się w dole, zanurzam się w beznadziei... i czekam, aż mi przejdzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz