No to pomnożyłam. Jakieś trzy, czy może cztery dni temu, ścięłam się nieładnie z małżonkiem. Wyszłam z domu zimnym porankiem wściekła na cały świat. Oczywiście, jak człowiek zły to zaraz się na niego rzucają jakieś dziwne przypadki i złość potęgują – chyba, że się człowiek w porę zorientuje i zabije je śmiechem, co niestety w metrze nie bywa łatwe. Najpierw zakup biletu w biletomacie. Krótka walka ze słuchawkami, bo jakoś tak mam, że mi głośna muzyka przeszkadza w zakupach, rzecz jasna szamotaninka z kieszenią, w której specjalnie odłożone na tę okoliczność drobne uciekają spod zmarzniętych palcy. Potem przejście przez bramkę i pogoń za pociągiem, choć oczywiście po drodze na schodach jakieś dziewcze idące przede mną, postanowiło nagle się zatrzymać. W takich chwilach czuję się, jak w grze komputerowej. Uff, dziewcze wyminięte, chociaż przy okazji jakieś brzydkie słowo próbowało się do głowy przedostać. Staram się je zignorować. Wbiegam do wagonu, nawet łapię się drążka, a to się z racji panującego tłoku nieczęsto zdarza - co z tego kiedy miejsce na ustawienie stóp jakieś dziwnie ograniczone, więc dwa następne przystanki balansuję przy rurce usiłując sprawić, żeby spocone dłonie nie ześlizgiwały mi się na dłonie obcych facetów. Na kolejnym przystanku kilka osób siedzących tuż obok postanawia poderwać się hurtem i wysiąść w ostatniej chwili. Przez chwilę odbijam się jak kulka we fliperze - biegną przecież z obu stron – na szczescie jest rurka, inaczej pewnie wyszłabym z nimi. Łatwo się domyśleć, że już mam pianę na ustach. Brzydkie słowa w głowie wykluwają się w ekspresowym tempie i wybiegają za tłumem. Przesuwam się na koniec wagonu i robię głośniej muzykę w słuchawkach. W metrze, zwłaszcza w tym miejscu, nie ma na czym oka zawiesić. Pewnie dlatego po chwili pół wagonu patrzy się na moje nieudolne próby zdjęcia z siebie szalika... Gorąco jest jak w piekle, trzymam się jedną ręką rurki, wagon jakoś wyjątkowo mocno dzisiaj szarpie, a szalik oczywiście (!) zaczepił mi się o słuchawki. Dwie kobiety siedzące obok wyraźnie mnie obgadują... Pewnie widzą, że pokłóciłam się z mężem... do tego jeszcze ten szalik mi zwisa, ciągnę go z taką siłą, że nie dość, że się nie odczepił, to jeszcze mnie przydusił. Wreszcie... Udało się.... Kolejna stojąca na przeciwko mnie kobieta wlepia we mnie wzrok. Tym razem postanawiam zabawić się "w wilka". Po kilku sekundach kobieta odwraca głowę – nie dziwię jej się - moja mina pewnie nie zachęca do patrzenia mi głęboko w oczy. Następny przystanek i kolejna banda pasażerów postanowiła nie zdradzać pozostałym, że za chwilę wysiada, tylko zrobić to z zaskoczenia. Przynajmniej miejsce się zwolniło. Na siedząco trochę mi lepiej, trochę mniej się pienię. Wreszcie mój przystanek. Biegnę po schodach – tych zwyczajnych, na ruchome nawet nie próbuję wchodzić, bo trwałoby to dużo dłużej. Wymijam tych, co napis „trzymaj się prawej strony” rozumieją na opak. Kolejne ruchome schody muszę niestety zaliczyć. Rzecz jasna wchodzi po nich jakaś kobieta – puszysta na tyle, że ni z prawej ni z lewej... Mam czas żeby przypatrzeć się dokładnie fakturze jej spodni i czuję się jak Jaś Fasola usiłujący wyminąć staruszkę na schodach. Ech autobus i tak mi zwiał. Na przystanku drepczę nogami i czekam na kolejny, probując odgadnąć, gdzie się najlepiej ustawić, żeby przy wchodzeniu do niego do końca nie stracić nerwów. Wreszcie jest. Wsiadam przednimi drzwiami i nawet udaje mi się usiąść. Jest kilka wolnych miejsc. Obok staje kobieta z ruchomych schodów i przytula się do mnie ramieniem. Nie znoszę, jak obcy ludzie, mający masę miejsca, bo tłok przecież nieduży, mimo wszystko muszą się do mnie przytulić. Piana leje się strumieniem i wylewa mi się z uszu, więc próbuję myśleć o czymś innym. Na przykład o tym, że pani wysiadająca na kolejnym przystanku podczas przechodzenia obok mnie musiała trącić mnie pupą, cóż – miała dwie osoby do wyboru – to logiczne, że w takim dniu, jak dzisiaj musiało paść na mnie. Kiedy zagęszczenie pasażera na metr kwadratowy autobusu zmniejsza się na tyle, że mogę się przesiąść przodem do kierunku jazdy i mam całe dwa miejsca dla siebie, złość mi trochę odpuszcza. Zauważam kamerę zamontowaną na szybie kierowcy i powstrzymuję się od pokazania języka. Ciekawa rzecz, że przy podobnej sposobności, będąc w markecie gdzie wystawione są kamerki na mur beton język byłby wywalony, ale w autobusie najwyrażniej włącza mi się jakaś kontrolna lampka, żeby jednak języka nie wywalać. Postanawiam posłuchać czegoś łagodniejszego. Wrzucam playlistę, którą nazwałam „S” – bo mam tam wyłącznie smutaśne, lub spokojne kawałki i wybieram opcję losowego wybierania utworu. Zaczynam myśleć o tym, że jak tylko dojadę do pracy przeproszę męża za moje poranne fochy. Do moich uszu zaczyna przenikać "losowo wybrany utwór". Jakże kojący jest głos Piotra Płechy w utworze „Powietrzem”.... Jest coraz lepiej, czuję jak moja dusza się uspokaja... Pip Pip – dźwięk w słuchawce oznajmia nadejście smsa. Wyciągam z torby komórkę i odczytuję z drżącym sercem... „Wredne żońsko :P” pisze małżonek. To znaczy, że się nie gniewa. Z autobusu wysiadam szczęśliwa i ciśnie mi się tylko jedna uporczywa myśl do głowy- po co i o co ja się w zasadzie tak pieklę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz