środa, 22 sierpnia 2012

„I wzywaj mnie w dniu niedoli, Wybawię cię, a ty mnie uwielbisz!” Księga Psalmów 50:15


Kiedy byłam małą dziewczynką rodzice wysłali mnie na wieś do mojej matki chrzestnej - szczęśliwej małżonki niejakiego Witka. Wesoły ten człowiek posiadał motocykl, którym lubił sobie czasem pośmigać po wiejskich drogach. Zapobiegliwie mama przed wyjazdem uprzedziła mnie, żebym za żadne skarby świata nie siadała z nim na ten motocykl zwłaszcza, kiedy będzie „pod wpływem” – co zdarzało mu się chyba dosyć często. Oczywiście natychmiast po tym, jak mama wyjechała, Witek sobie golnął i usilnie namawiał mnie żebym mu się dała przewieźć. Jak na grzeczną córkę przystało uciekłam, jak najdalej od Witka i jego piekielnej maszyny, żeby przypadkiem nie posadził mnie na niej siłą. To moje pierwsze wspomnienie dotyczące motocykla – strasznego i niebezpiecznego urządzenia, od którego należy trzymać się z daleka, bo w pewnych okolicznościach samo przebywanie obok może zrobić kuku…

Kolejna migawka dotycząca jednośladowych pojazdów silnikowych, to słoneczny dzień na warszawskim Ursynowie i rzucona przez kogoś propozycja przejechania się na seledynowej motorynce, z której ochoczo skorzystałam, żeby chwilę później ze zdziwieniem stwierdzić, że ludzie jakoś dziwnie przede mną uciekają… Po latach zaliczam to wspomnienie do kategorii mało przyjemnych przeżyć, chociaż mnie przynajmniej udało się przejechać dookoła bloku bez większych rewelacji – dla porównania kolega odkręcił tak mocno manetkę, że mu tę motorynkę spod tyłka pięknie wyrwało.
Dalej już długo, długo nic w tej materii się nie działo, aż poznałam mojego męża – właściciela Vulcana, od kilku już lat smętnie zalegającego w garażu dziadka po tym, jak udało mu się kierującego nim małżonka zgrabnie cisnąć o latarnię. Ustaliliśmy, że sprzedamy staruszka, chociaż ja gdzieś w głębi duszy mimo wszystko nie chciałam się go pozbywać, a mąż musiał chyba czuć to samo, ponieważ motocykl sprzedawał się jakieś dziesięć lat, czemu się specjalnie nie dziwię biorąc pod uwagę fakt, że nie był nigdzie na sprzedaż wystawiony…
Jednego dnia udało się nawet małżonkowi namówić mnie na przejażdżkę. Jak to zwykle bywa, kiedy mężczyźnie po godzinie starań udaje się wreszcie posadzić kobietę „na plecaku”, pokusa skorzystania z okazji była na tyle silna, że bardziej udało mu się mnie nastraszyć niż sprawić przyjemność. Wystarczyło żebym przypomniała sobie Witka i brykająca motorynkę i to dlaczego moja opinia na temat jazdy motocyklem pozostawała niezmieniona przez tyle lat. Nie przewidywałam żadnej metamorfozy poglądów w tym temacie, aż do dnia, kiedy szwagier zaproponował mi, że podwiezie mnie na swoim Bandicie dosłownie pięćsetmetrowy kawałek znad rzeki, gdzie wędkowaliśmy, na znajdująca się nieopodal działkę. Zrobił to w taki sposób, że w głowie zaświtała mi niepokojąca myśl…

Pan pozwolił mi zdać prawko na motocykl za pierwszym podejściem. Przyjęłam ten fakt z wielkim zaskoczeniem, bo chociaż rzecz jasna prosiłam Go o wsparcie, to mimo wszystko byłam przygotowana na porażkę. A tu nie dość, że cała trasa egzaminacyjna układała mi się jak po maśle, zero korków, wymuszeń pierwszeństwa, warunkowych skrętów czy wyskakujących „dzikich bab”, to na dodatek nie popełniłam żadnego błędu. Pragnę swoje życie wieść zgodnie z wolą Pana, zatem zaczęłam się zastanawiać czemu ma służyć ta nowo zdobyta sprawność… Wydaje mi się, że chyba po części już wiem. Żebyście wiedzieli jak ja się modlę kiedy wsiadam na motocykl…


3 komentarze:

  1. Ależ się pośmiałem :). Jesteś zdolna dziewczyna, zresztą... czyż nie założyłem się o to? :)

    OdpowiedzUsuń
  2. W tym zakładzie, czy wygrałabym czy przegrała i tak w gruncie rzeczy byłabym wygrana - chociażby z racji miłego towarzystwa:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń