Kiedy
byłam małą dziewczynką rodzice wysłali mnie na wieś do mojej matki chrzestnej -
szczęśliwej małżonki niejakiego Witka. Wesoły ten człowiek posiadał motocykl,
którym lubił sobie czasem pośmigać po wiejskich drogach. Zapobiegliwie mama
przed wyjazdem uprzedziła mnie, żebym za żadne skarby świata nie siadała z nim
na ten motocykl zwłaszcza, kiedy będzie „pod wpływem” – co zdarzało mu się
chyba dosyć często. Oczywiście natychmiast po tym, jak mama wyjechała, Witek
sobie golnął i usilnie namawiał mnie żebym mu się dała przewieźć. Jak na
grzeczną córkę przystało uciekłam, jak najdalej od Witka i jego piekielnej
maszyny, żeby przypadkiem nie posadził mnie na niej siłą. To moje pierwsze
wspomnienie dotyczące motocykla – strasznego i niebezpiecznego urządzenia, od którego
należy trzymać się z daleka, bo w pewnych okolicznościach samo przebywanie obok
może zrobić kuku…
Kolejna
migawka dotycząca jednośladowych pojazdów silnikowych, to słoneczny dzień na warszawskim Ursynowie i
rzucona przez kogoś propozycja przejechania się na seledynowej motorynce, z
której ochoczo skorzystałam, żeby chwilę później ze zdziwieniem stwierdzić, że
ludzie jakoś dziwnie przede mną uciekają… Po latach zaliczam to wspomnienie do
kategorii mało przyjemnych przeżyć, chociaż mnie przynajmniej udało się przejechać
dookoła bloku bez większych rewelacji – dla porównania kolega odkręcił tak
mocno manetkę, że mu tę motorynkę spod tyłka pięknie wyrwało.
Dalej
już długo, długo nic w tej materii się nie działo, aż poznałam mojego męża –
właściciela Vulcana, od kilku już lat smętnie zalegającego w garażu dziadka po
tym, jak udało mu się kierującego nim małżonka zgrabnie cisnąć o latarnię.
Ustaliliśmy, że sprzedamy staruszka, chociaż ja gdzieś w głębi duszy mimo
wszystko nie chciałam się go pozbywać, a mąż musiał chyba czuć to samo,
ponieważ motocykl sprzedawał się jakieś dziesięć lat, czemu się specjalnie nie
dziwię biorąc pod uwagę fakt, że nie był nigdzie na sprzedaż wystawiony…
Jednego
dnia udało się nawet małżonkowi namówić mnie na przejażdżkę. Jak to zwykle bywa,
kiedy mężczyźnie po godzinie starań udaje się wreszcie posadzić kobietę „na
plecaku”, pokusa skorzystania z okazji była na tyle silna, że bardziej udało mu
się mnie nastraszyć niż sprawić przyjemność. Wystarczyło żebym przypomniała
sobie Witka i brykająca motorynkę i to dlaczego moja opinia na temat jazdy
motocyklem pozostawała niezmieniona przez tyle lat. Nie przewidywałam żadnej
metamorfozy poglądów w tym temacie, aż do dnia, kiedy szwagier zaproponował mi, że
podwiezie mnie na swoim Bandicie dosłownie pięćsetmetrowy kawałek znad rzeki,
gdzie wędkowaliśmy, na znajdująca się nieopodal działkę. Zrobił to w taki
sposób, że w głowie zaświtała mi niepokojąca myśl…
Pan
pozwolił mi zdać prawko na motocykl za pierwszym podejściem. Przyjęłam ten fakt
z wielkim zaskoczeniem, bo chociaż rzecz jasna prosiłam Go o wsparcie, to mimo
wszystko byłam przygotowana na porażkę. A tu nie dość, że cała trasa
egzaminacyjna układała mi się jak po maśle, zero korków, wymuszeń
pierwszeństwa, warunkowych skrętów czy wyskakujących „dzikich bab”, to na
dodatek nie popełniłam żadnego błędu. Pragnę swoje życie wieść zgodnie z wolą Pana, zatem zaczęłam się
zastanawiać czemu ma służyć ta nowo zdobyta sprawność… Wydaje mi się, że chyba
po części już wiem. Żebyście wiedzieli jak ja się modlę kiedy wsiadam na
motocykl…
Ależ się pośmiałem :). Jesteś zdolna dziewczyna, zresztą... czyż nie założyłem się o to? :)
OdpowiedzUsuńW tym zakładzie, czy wygrałabym czy przegrała i tak w gruncie rzeczy byłabym wygrana - chociażby z racji miłego towarzystwa:)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń