Ostatni weekend października upłynął pod znakiem przemyśleń na
temat dziwnego zwyczaju zainteresowania się kimś, kogo się darzy głębokim
uczuciem dopiero po … śmierci tej osoby. Był czas na to, żeby z nią przebywać, odwiedzać i rozmawiać, kiedy jeszcze żyła, śmierć starszych osób jest
przecież czymś, czego możemy się spodziewać zwłaszcza, kiedy długo chorują. Pan
Bóg dał nam wiele okazji do tego – okazji niewykorzystanych, bo kac, bo zimno,
bo dzisiaj nie mam ochoty, bo coś tam… Uważaliśmy, że mamy czas i
odpuszczaliśmy sobie, a to właśnie wtedy należało poświęcić jeden dzień z
ponad trzystu dni w roku, wygospodarować odrobinkę cennych minut, żeby
być z najbliższymi. Odwiedzać ich, kiedy jeszcze byli w stanie to zauważyć –
w tym przypadku odległość nie była przecież problemem. Kiedy tak o tym rozmyślam mimowolnie
zaczynam się złościć…
Wierzę, że umarli nie czują już niczego, zasnęli i nic już nie
zmieni fakt organizowania rodzinnego spędu, bo zmarły ma (!) urodziny. Tym
większym gniewem mnie to napełnia, że przez ostatnie kilka lat urodziny nie
były jakimś szczególnym wydarzeniem, więc czemu teraz nagle nabrały ważności?
Właśnie teraz dzień nie ma kompletnie żadnego znaczenia – każdy jest odpowiedni
do wspominania i każdy jest dobry żeby się modlić, bynajmniej nie za tych, co
odeszli, lecz za tych, co zostali. Wierzę, że ci, co jeszcze żyją, mają jeszcze
szansę i coś się w ich życiu może dzięki temu zmienić na lepsze.
Ja wiem, że każdy z nas ma prawo do przeżywania żałoby po swojemu,
ale mimo wszystko nie mogę się uwolnić od natrętnych myśli, że biorąc udział w
tym wydarzeniu nie wytrzymałabym kolejnych opowieści o tym, jak to nasz
ukochany zmarły załatwia nam teraz szczególne łaski w niebie, kiedy tak
naprawdę sprawiedliwiej byłoby, gdyby załatwił kilka porządnych kopów w dupę.
Wydaje mi się, że próbuje się tymi praktykami zagłuszyć swoje sumienie,
kompletnie nie zauważając jak uskutecznianie tego typu monologów ograbia z
chwały Boga, a to powoduje, że gniew bardzo szybko zamienia mi się w
rozżalenie… Do tego nie wypada mi niestety powiedzieć głośno, co myślę
szerszemu gronu zaangażowanych osób, ponieważ to w moim mniemaniu zbyt okrutne,
a może po prostu nie mam odwagi... W ten sposób próbując uniknąć bycia
hipokrytką w tym temacie, stosując najbardziej wymyślne, dyplomatyczne uniki,
staję się hipokrytką w innym.
No rozpacz…
Jakoś inaczej do tego podchodzę niż Ty, choć dobrze rozumiem opisaną przez Ciebie genezę gniewu. No właśnie, po pierwsze ten gniew, zrozumiały byłby dla mnie w konkretnej, pojedynczej sytuacji, która jest Ci bliska, znasz dobrze jej przebieg. Jednak czy należy złościć się na wszystkich w ten sposób? Nie sądzę.
OdpowiedzUsuńZnasz moje poglądy religijne, czy też ich brak, domyślasz się więc zapewne, że kult świętych, zmarłych, wychodzenie sobie łask u niebieskiego, jest dla mnie zupełnie obcy i abstrakcyjny. Pozostaje więc patrzenie na to tylko przez wymiar ludzki, a ten bywa czasem skomplikowany. Jasne, że łatwiej zająć się czymś po śmierci osoby, niż za jej życia, bo jesteśmy egocentrykami. Takie oznaki pamięci służą nam a nie tej osobie, której jak dobrze zauważyłaś, nie ma już między nami. To dla siebie przeżywamy żałobę, dla siebie wymyślamy lub kultywujemy rytuały. I jest nam tak dobrze, bo wszystko pójdzie po naszej myśli, w naszym tempie i w naszym stylu. Może okrutne, ale chyba tak trochę jest.
Jednakże... Często jest tak, że nie myślimy że coś przeminie. Bardziej żyje świadomość, że mamy to na stałe. Dopiero odejście kogoś, otwiera nam oczy. Za późno.
Ciekawy post. Smutno mi, że tak dużo w nim tych mocnych emocji. Trzymaj się.