Któregoś
dnia pokłóciłam się z mężem (robimy to cyklicznie, przy czym nadal nie wiem od
czego długość cyklu zależy). Siedziałam trochę smutna i mocno zła w pokoju
synka i pilnowałam żeby rzeczony synek odrobił lekcje, bardziej po to, żeby się uspokoić niż z
powodu realnej potrzeby pilnowania go. Ponieważ, jak ujęła to jedna sympatyczna
pani - jestem zadaniowa -zadanie, które aktualnie wykonywałam polegało na
oduczeniu się reagowania na zjawisko kłótni w sposób dla mnie automatyczny. Wyrażało się to powstrzymywaniem języka przed mieleniem niepotrzebnych informacji, które
małżonek zapewne znał już na pamięć, a które, jak zwykle niczego nowego do
naszego związku by nie wniosły. W zasadzie do pełni sukcesu brakowało mi już
tylko paru minut, chociaż nadal byłam lekko poirytowana, gdy nagle ni stąd ni
zowąd usłyszałam dźwięk nadchodzącego smsa. Przez chwilę przyszło mi do głowy,
że może to mąż próbuje się pojednać w ten jakże oryginalny sposób. Szybciutko
więc zabrałam się do odczytywania wiadomości. Niestety okazało się, że nie była
ona od męża, za to od dosyć długo niewidzianego znajomego, który odzywa się
średnio raz na rok. Pytał czy nie mam ochoty teraz i zaraz wybrać się z nim na
piwo…
Siedzę
więc przy biurku obok wysilającego się nad nowopoznaną literką synka i włącza
mi się „myślówka„….: W zasadzie jestem jeszcze zła. W zasadzie, to mogłabym w
ramach głupawej zemsty ubrać się i rzucając na odchodnym jadowitym tonem w
stronę ślubnego– „wrócę późno”, lub „nie czekaj na mnie” – wyjść i udać się
gdzieś do jakiejś kawiarni na piwko ze znajomym (poza tym, że w tym roku akurat
nie piję alkoholu:/). Plan niemalże doskonały i jak bym dopiekła, oj jakby
zabolało hłe hłe hłe. I kiedy tak sobie puszczam wodze fantazji zaraz zaczynam
się zastanawiać nad tym, jakie jeszcze konsekwencje mogłoby takie brzydkie
zachowanie przynieść. Pewno nakręcilibyśmy się z małżonkiem jeszcze bardziej. Z
powodu, że należę do osób z rodzaju „co w środku to na wierzchu”, fakt, iż jestem
poirytowana na pewno by wylazł na wstępie, a znajomy nieuchronnie by zauważył i
znowu mogłabym usłyszeć, że jego żona zła oj zła… może nawet bardziej zła niż
mój mąż(!?) Ale z drugiej strony, tak rzadko ostatnio gdzieś wychodzę i to, że
ktoś mi zaproponował wyjście i w dodatku nie jest to nikt z rodziny, to taka
jakby trochę szansa na oderwanie się od rzeczywistości szarej i ogólnie w tej
chwili mocno bleeee. Znowu więc zaczynam się zastanawiać czy, jak odmówię, to
być może powstanie zagrożenie, że więcej nie będzie zaproszenia i w ogóle
katastrofa, a myśli galopują w jakimś zawrotnym tempie. Na koniec wpada mi do
głowy zupełnie inny pomysł - coś w stylu: a co to w sumie za forma zapraszania
na spotkanie?! Przecież ja jestem zajęta, ja mam obowiązki i w ogóle, to
umawianie się tak nagle, to ja mam teraz rzucić wszystko i gnać na spotkanie,
bo sobie kolega o mnie przypomniał? I szybko złość z małżonka przelazła na
znajomego, że on niby taki bezczelny, że przecież powinien wiedzieć ile ja mam
na głowie…
Wiem, że
to brzmi głupio, ale tak to się właśnie mniej więcej odbywa w mojej głowie.
Ale, że nie wszyscy zaraz muszą wiedzieć, jakie procesy doprowadzają do jakich
wniosków, to kulturalnie odpisuję koledze, że bardzo dziękuję, ale czuję się
nietęgo więc może następnym razem. Po prawdzie czuję się niezbyt dobrze,
najpewniej ze stresu wylazło mi monstrualnych rozmiarów zimno na wardze, a
robiąc na złość mężowi z całą pewnością poczułabym się jeszcze gorzej, jeśli
nie od razu na piwie, to na mur beton po spotkaniu. Ustalamy zatem, że spotkamy
się kiedy indziej czyli w bliżej nieokreślonej przyszłości, a ja analizuję całe
zajście i myślę sobie, że biorąc pod uwagę okoliczności widać, że przydzielone
mi licho ostatnie co robi, to śpi…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz