poniedziałek, 12 listopada 2012

„Bądźcie trzeźwi, czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, chodzi wokoło jak lew ryczący, szukając kogo by pochłonąć.” 1 List Piotra 5:8


Któregoś dnia pokłóciłam się z mężem (robimy to cyklicznie, przy czym nadal nie wiem od czego długość cyklu zależy). Siedziałam trochę smutna i mocno zła w pokoju synka i pilnowałam żeby rzeczony synek odrobił lekcje,  bardziej po to, żeby się uspokoić niż z powodu realnej potrzeby pilnowania go. Ponieważ, jak ujęła to jedna sympatyczna pani - jestem zadaniowa -zadanie, które aktualnie wykonywałam polegało na oduczeniu się reagowania na zjawisko kłótni w sposób dla mnie automatyczny. Wyrażało się to powstrzymywaniem języka przed mieleniem niepotrzebnych informacji, które małżonek zapewne znał już na pamięć, a które, jak zwykle niczego nowego do naszego związku by nie wniosły. W zasadzie do pełni sukcesu brakowało mi już tylko paru minut, chociaż nadal byłam lekko poirytowana, gdy nagle ni stąd ni zowąd usłyszałam dźwięk nadchodzącego smsa. Przez chwilę przyszło mi do głowy, że może to mąż próbuje się pojednać w ten jakże oryginalny sposób. Szybciutko więc zabrałam się do odczytywania wiadomości. Niestety okazało się, że nie była ona od męża, za to od dosyć długo niewidzianego znajomego, który odzywa się średnio raz na rok. Pytał czy nie mam ochoty teraz i zaraz wybrać się z nim na piwo…

Siedzę więc przy biurku obok wysilającego się nad nowopoznaną literką synka i włącza mi się „myślówka„….: W zasadzie jestem jeszcze zła. W zasadzie, to mogłabym w ramach głupawej zemsty ubrać się i rzucając na odchodnym jadowitym tonem w stronę ślubnego– „wrócę późno”, lub „nie czekaj na mnie” – wyjść i udać się gdzieś do jakiejś kawiarni na piwko ze znajomym (poza tym, że w tym roku akurat nie piję alkoholu:/). Plan niemalże doskonały i jak bym dopiekła, oj jakby zabolało hłe hłe hłe. I kiedy tak sobie puszczam wodze fantazji zaraz zaczynam się zastanawiać nad tym, jakie jeszcze konsekwencje mogłoby takie brzydkie zachowanie przynieść. Pewno nakręcilibyśmy się z małżonkiem jeszcze bardziej. Z powodu, że należę do osób z rodzaju „co w środku to na wierzchu”, fakt, iż jestem poirytowana na pewno by wylazł na wstępie, a znajomy nieuchronnie by zauważył i znowu mogłabym usłyszeć, że jego żona zła oj zła… może nawet bardziej zła niż mój mąż(!?) Ale z drugiej strony, tak rzadko ostatnio gdzieś wychodzę i to, że ktoś mi zaproponował wyjście i w dodatku nie jest to nikt z rodziny, to taka jakby trochę szansa na oderwanie się od rzeczywistości szarej i ogólnie w tej chwili mocno bleeee. Znowu więc zaczynam się zastanawiać czy, jak odmówię, to być może powstanie zagrożenie, że więcej nie będzie zaproszenia i w ogóle katastrofa, a myśli galopują w jakimś zawrotnym tempie. Na koniec wpada mi do głowy zupełnie inny pomysł - coś w stylu: a co to w sumie za forma zapraszania na spotkanie?! Przecież ja jestem zajęta, ja mam obowiązki i w ogóle, to umawianie się tak nagle, to ja mam teraz rzucić wszystko i gnać na spotkanie, bo sobie kolega o mnie przypomniał? I szybko złość z małżonka przelazła na znajomego, że on niby taki bezczelny, że przecież powinien wiedzieć ile ja mam na głowie…

Wiem, że to brzmi głupio, ale tak to się właśnie mniej więcej odbywa w mojej głowie. Ale, że nie wszyscy zaraz muszą wiedzieć, jakie procesy doprowadzają do jakich wniosków, to kulturalnie odpisuję koledze, że bardzo dziękuję, ale czuję się nietęgo więc może następnym razem. Po prawdzie czuję się niezbyt dobrze, najpewniej ze stresu wylazło mi monstrualnych rozmiarów zimno na wardze, a robiąc na złość mężowi z całą pewnością poczułabym się jeszcze gorzej, jeśli nie od razu na piwie, to na mur beton po spotkaniu. Ustalamy zatem, że spotkamy się kiedy indziej czyli w bliżej nieokreślonej przyszłości, a ja analizuję całe zajście i myślę sobie, że biorąc pod uwagę okoliczności widać, że przydzielone mi licho ostatnie co robi, to śpi…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz