„Za ciosem cios
jak Boży bicz” śpiewał kiedyś zespół Kombi. Jak się coś psuje to po kolei, czy sprawa dotyczy urządzeń, czy też czegoś o
wiele bardziej delikatnego, a mianowicie relacji. O ile urządzenie, kiedy trafi
je szlag można próbować naprawić, lub ostatecznie, gdy się już do niczego nie nadaje
wymienić, o tyle w sprawach dotyczących rodziny nie jest to już takie proste.
Dodatkową trudność stanowi fakt, że aby coś naprawić trzeba wiedzieć, w jaki
sposób się do tego zabrać. Do sprzętów zwykle dołączane są instrukcje, do
członków rodziny można co najwyżej dokupić poradnik i mieć nadzieję, że zakup
będzie trafiony, bo to co się dzieje w ludzkiej głowie, to wie jedynie sam Pan
Bóg. Celowo nie zaryzykowałam stwierdzenia, że sam zainteresowany może się poszczycić
dogłębną wiedzą dlaczego robi coś, lub czegoś nie robi, gdyż w takim przypadku
psychologia nie byłaby potrzebna w ogóle, a problemy z własnym „ja” nie
występowałyby wcale.
Od piątkowego
popołudnia, kiedy to zostałam wezwana do szkoły córki, siedziałam jak na
szpilkach. Wędrowałam w górę i w dół na drabinie emocji. Myśli biegały pomiędzy
„jestem beznadziejną matką” a „uduszę, poćwiartuję, zamknę na wieży, lub od
razu urwę łeb i narobię do szyi…” Zostałam zraniona przez własne dziecko.
Dziecko, któremu ufałam i uważałam nie tylko za mądre i prawe, lecz także
szczere. Wielokrotnie powtarzałam w różnych rozmowach z córką, że zawiedzionego
zaufania nie da się tak łatwo odbudować, zatem miałam podstawy by wierzyć, iż wyposażyłam ją w znajomość
tej prawdy. Rozumiem, że wiek dojrzewania rządzi się swoimi „prawami”, ale uważam,
że są granice, których nie powinno się przekraczać. O jakże dumna byłam z tego,
że mam mądre dziecko... Wydawało mi się, że córka doskonale rozumie pewne
sprawy. Mimo, że walczyła jak lwica o
więcej swobody, bombardując mnie argumentami typu „bo wszyscy tak robią to i
ja”, lecz ostatecznie wydawało mi się, że uzgodniłam z nią, iż zasady, które
wyznaje się w naszej rodzinie, są nie do pogodzenia ze światopoglądem,
prezentowanym przez większość jej znajomych.
Myślał indyk…
Dzisiaj
po rozmowie z wychowawczynią widzę jasno i wyraźnie, że nie tylko nie dostanie
więcej swobody, lecz muszę ograniczyć jej także tą przestrzeń, którą już ma.
Przykre…. I sama nie wiem dla kogo bardziej. Dojrzałość i odpowiedzialność ma
się nijak do przeżytych lat, chociaż ja naiwnie wierzyłam, że im człowiek
starszy, tym powinien być mądrzejszy. Pewnie, że tutaj w grę weszło zapewne
kilka czynników - zmiana szkoły, eksplozja hormonów, uważanie się za
najmądrzejszego z całej wsi - czyli klasyczna postawa gimnazjalisty. Tyle, że
to są nadal dzieci - wyrośnięte dzieci bez pojęcia o tym, jak wygląda prawdziwe
życie.
W
obliczu piętrzących się problemów, dostrzegam wszakże kilka pozytywów –
wyciągam naukę. Wiem, że mimo, iż jest to dla mnie niewypowiedzianie trudne,
muszę zjednoczyć siły z ojcem mojej pierworodnej, ponieważ w naszej jedności
jest potencjał do okiełznania tego kiełkującego w niej potwora. Dotarło do mnie także, że
nie jest to najlepszy czas na odpępnienie nie zważając na to, iż wydaje mi się, że
tęsknię za usamodzielnieniem się moich dzieci. Jeszcze nie teraz… Muszę
poświęcić swoje odbywane w samotności i totalnie odmóżdżające sesje kuchenne,
które tak lubię, na rzecz wspólnego gotowania, szydełkowania, wyplatania koszyków, czy co tam jeszcze... będącego idealnym tłem do
nawiązania konwersacji i zbliżenia się do dziecka, które jestem zmuszona poznać
na nowo. Tyle na początek. I mam nadzieję, że ciąg dalszy nastąpi.
Lepszy ciąg
dalszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz