W weekend małżonek działał na działce, a ja zostałam
w domu z dziećmi. Plułam sobie w brodę, że nie mam klucza do garażu – mogłabym
przykręcić nieszczęsną śrubę, która trzymała pług w moim motocyklu, a rozpadła
się przy ostatniej wymianie oleju i już w poniedziałek przyjechać nim do pracy.
Tak mi się przynajmniej wydawało…
W niedzielę po południu wrócił małżonek –
załadowaliśmy więc do samochodu kask, rękawiczki i kurtkę, mając plan, że śrubę przykręcimy
razem, ja spod garażu wrócę samochodem a on na moto, po drodze uzupełnimy
paliwo i będę miała pod domem gotową do trasy maszynkę, by nią na spokojnie, bez
zabijania się pojechać w poniedziałek do pracy. Cóż z tego, kiedy po dokręceniu
śrub okazało się, że Bandit nie chce odpalić, bo w międzyczasie kompletnie
rozładował mu się akumulator… Małżonek zajął się rozmową z sąsiadem zlecając mi
odkręcenie go i zapakowanie do samochodu. To akurat umiem zrobić…
Naładować akumulator
- nic prostszego – wystarczy zabrać go do domku i podpiąć pod ładowarkę.
Pewnie byłoby to mega-proste gdyby nie fakt, że ładowarka została schowana z
taką skutecznością, że po godzinie przetrząsania pawlaczy i różnych
nagromadzonych na nich pudełek nadal nie mogliśmy jej zlokalizować.
„Najwyraźniej nie masz jechać jutro na moto” skwitował mąż moje bezskuteczne próby namierzenia zguby. A ja piekliłam się i piekliłam coraz bardziej zła na całą tę sytuację i jego, bo chowa rzeczy w nielogicznych miejscach, bo wciąż coś przekłada i przestawia nie wiadomo po co i w ogóle porażka… Śmiał się ze mnie i całej tej sytuacji – śmiał szczerze, a ja byłam coraz bardziej zła, rozwrzeszczana i zdeterminowana. Postanowiłam, że nie ważne, co on na ten temat myśli – pojadę jutro na moto żeby nie wiem co – żebyśmy mieli szukać tej ładowarki do północy…
Nagle ładowarka się znalazła. Znaczy się on zmęczony moim pytlowaniem odnalazł ją w miejscu, które najwyraźniej niezbyt skutecznie przeszukiwał pół godziny wcześniej…
Podłączył akumulator, a ja wreszcie zadowolona odetchnęłam z ulgą. Widocznie jednak nie miał racji co do teorii, że Bóg nie chce abym w poniedziałek jeździła…
Pozostało tylko jeszcze jedno, zanim udamy się na nocny odpoczynek, a mianowicie pozbierać te porozwalane pudełka, ogarnąć cały ten bałagan, który powstał podczas poszukiwań. Postawiłam więc drabinę celem umieszczenia paru rzeczy na samej górze szafy, wzięłam jak najwięcej się da w obie ręce i zaczęłam się wspinać…
Dalszy ciąg tej historii nie trudno przewidzieć.
Zwaliłam się z drabiny jak długa, cudem unikając
uderzenia kręgosłupem w stojące pod nią krzesełko. Stłukłam oba kolana (chociaż
nie wiem, jakim cudem) i lewy łokieć, obiłam prawą nerkę, ale to „pikuś” – najmocniejsze
uderzenie dostała lewa noga – tak trochę poniżej piszczela. Nie złamałam ani
jednej kości za to buty motocyklowe nie wejdą … Na nodze mam taka śmieszną
banię – niezbyt dużą, ale wystarczy…
„Nie masz jutro jechać…”
Widać nie mam…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz