środa, 3 kwietnia 2013

„Bacząc, żeby nikt nie pozostał z dala od łaski Bożej, żeby jakiś gorzki korzeń, rosnący w górę, nie wyrządził szkody i żeby przezeń nie pokalało się wielu” List do Hebrajczyków 12:15


Są takie momenty w moim życiu, że odczuwam wyraźniej niż zwykle Boże prowadzenie. Taki moment – taki szczyt fali jest właśnie w tej chwili i sprawia, że nie tylko mam ochotę popełnić kolejnego posta, ale chce mi się zajrzeć do samego dna duszy i wygarnąć śmieci, które się tam zalęgły.  Czuję, że Bóg poprzez moich przyjaciół i rodzinę, okoliczności, które mnie spotykają, czy fragmenty Pisma kłujące mnie nagle w oczy ze wszystkich miejsc, w które udaje mi się zajrzeć, w tajemniczy i ekscytujący sposób prowadzi mnie do jakiegoś celu. Jestem ciekawa, co ma dla mnie, co mi przygotował i co będzie dalej, kiedy już jedne drzwi zostały uchylone. Cytat, który jest myślą przewodnią moich dzisiejszych rozważań, nie został przeze mnie pieczołowicie wybrany po napisaniu całego wpisu, jak do tej pory miałam w zwyczaju, lecz w zasadzie mogę powiedzieć, że wybrał się sam. Ze smutkiem muszę też stwierdzić, że tym, czego dotyczy jestem ja sama. Ale po kolei.

Wczorajszy dzień chciałam zacząć jakąś pozytywną nutą zwłaszcza, że „zima długa i zła” nie tylko na zewnątrz, ale chyba również w środku zmroziło na całego. Ostatnio coraz mocniej czuję, że zapędziłam się w jakiś „kozi róg”, że nie tak powinno wyglądać moje życie. Gdzie są radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć… owoce, po których mam być rozpoznawana?  Wysyłam co jakiś czas chaotyczne prośby do Boga o pomoc w zidentyfikowaniu problemu. Szczególnie niespójne w całym tym ubiegłotygodniowym rozedrganiu, rozbieganiu, rozżaleniu, przedświątecznym potwornym i bezsensownym szale sprzątania, gotowaniu nikomu niepotrzebnych koszmarnych ilości jadła, nie do przejedzenia, rozpadających się ciast i jajek malowanych farbami plakatowymi ….

Okoliczności się ułożyły odpowiednio, jako że małżonek miał wolny dzień w pracy i musiałam skorzystać z komunikacji miejskiej i dziwacznie, jak na mnie, nie miałam ochoty na słuchanie muzyki –dla wypełnienia czasu wzięłam tylko Biblię.  Czytałam więc sobie o różnych sytuacjach z Dziejów Apostolskich po raz kolejny dziwiąc się niepomiernie, że niektórych fragmentów wcześniej w czytanym przeze mnie egzemplarzu Pisma na pewno nie mogło być, a teraz nagle są. Żeby nie było, że jestem jakaś dziwna - ludzi z mojego kościoła, z którymi rozmawiałam swojego czasu na ten temat, wcale to nie dziwi – mają te same doświadczenia. Czytam sobie zatem, aż napotykam na fragment, którego z jakichś powodów nie do końca rozumiem, chociaż tekst nie jest zagadkowy, czy wybitnie trudny. Postanawiam skorzystać z odnośników, czyli innymi słowy zaglądam do innego fragmentu podanego pod rzeczonym akapitem traktującego o podobnym zagadnieniu. Co to jest ten gorzki korzeń do diaska? I nagle dociera do mnie rzecz straszna – to czego się starałam nie dopuszczać do siebie, bo przecież lubię myśleć o sobie dobrze… Kto nie lubi?  Jestem zgorzkniała. To miałam zrozumieć. Stałam się taka na skutek ledwie zauważalnego procesu, którego nie udało mi się wychwycić zawczasu. Gdzieś tam w tajemnicy kiełkowało we mnie to cholerstwo, bo zamiast wymiatać na bieżąco pozwoliłam sobie na duchowe lenistwo. Pięknie wytłumaczyłam sobie te swoją ospałość, usprawiedliwiłam się przed sobą okolicznościami, a przecież to ja jestem władcą swoich myśli - nie raz się przecież przekonałam, że jeśli puszczam je swobodnie to zaraz się wytaplają w jakimś błotku… do tego naokoło nachlapią… Teraz więc skoro jest już odpowiednia diagnoza jest szansa, że podjęte leczenie przyniesie skutek. Pozostaje więc jeszcze tylko zakasać rękawy i postarać się naprawić cały ten bałagan.

 

Widzisz? Patrząc z mojej perspektywy nawet w Twoich dzisiejszych wypowiedziach na gg dostrzegłam zachętę do konkretnego działania;)


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz