środa, 19 czerwca 2013

"Stale cieknąca rynna na dachu w dzień słotny i kobieta kłótliwa są jednakowe. Kto ją chce powstrzymać, to jakby wiatr powstrzymywał, a jego prawica chwyta oliwę." Przypowieści Salomona 27:15-16


Na imprezie urodzinowej mojego brata, która odbyła się w knajpie, gdzie nie tylko można coś zjeść i wypić, ale również potańczyć (co skwapliwie z małżonkiem wykorzystaliśmy) pod koniec wieczoru znajoma zapytała mnie, jak my to robimy, że się tak ciągle z mężem „miziamy”. Przyznam szczerze, że w pierwszej chwili mnie zamurowało i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie miałam świadomości, że to co dla mnie jest normalnym i odruchowym zachowaniem, codziennością i nawykiem, dla innych wygląda na czułość, jaką okazują sobie co najwyżej świeżo zakochani, a nie pary z takim stażem, jak my. Wydukałam więc tylko, że strasznie się kochamy i mamy wspólne pasje….
          Nieco później, średnio zadowolona z własnej odpowiedzi, zaczęłam się głębiej zastanawiać, co mogłabym odpowiedzieć koleżance, aby móc chociaż po części jej wyjaśnić – jak to się właściwie robi, bo dociera do mnie pomału, że chyba rzeczywiście nie robi się tak samo z siebie.
          Kiedy motyle w brzuchu przestają się pojawiać i do drzwi zapuka codzienność, bardzo łatwo popaść w stan, który doprowadza wiele ze świetnie się zapowiadających małżeństw do rozstania. Nie jestem szczególnie mądra w tym temacie, ale jakieś tam doświadczenie życiowe posiadam, poza tym dawno temu postanowiłam, że nie będę leniwa w kwestii rozwijania charakteru i pracy nad eliminacją pewnych utrudniających relacje zachowań. Nie bez znaczenia pozostaje pewno także fakt, że mam odpowiedniego dla mnie faceta, którego zdolności intelektualne, techniczne oraz zaradność podziwiam, niemalże na równi z cierpliwością okazywaną mi podczas znoszenia „ciemnej strony” mojej osobowości, kiedy to dopadają mnie upierdliwo-czepialskie dni. Chyba najbardziej jednak pomocna okazała się rada, którą wzięłam sobie do serca, zasłyszana podczas oglądania konferencji Marka Gungora na temat małżeństwa. Ponoć my kobiety jesteśmy tak skonstruowane, że każdorazowo przeżywamy opowiadane przez nas zdarzenie z równą siłą i intensywnością, jaka ma miejsce podczas jego zaistnienia. Ilekroć zatem łapię się na tym, że zaczynam narzekać na męża, co nieuchronnie wprowadzi mnie w kłótliwy nastrój, natychmiast przerywam sama sobie, dodając jakąś fantastycznie przez niego wykonaną rzecz nawet, jeśli jest to coś tak wydawałoby się mało znaczącego, jak zmielenie mięsa czy powieszenie prania. Jeśli bowiem przeżywam złe historie na nowo - kiedy o nich opowiadam – przeżywam również te dobre i znowu czuję się tak samo, jak w momencie kiedy się wydarzały.
Kolejna sprawa, o którą dbam, to kwestia zaufania. Staram się dawać mężowi tyle zaufania ile on daje mnie. Oczywiście mam gdzieś z tyłu głowy, że skoro ja uważam go za ósmy cud świata, to tak samo może pomyśleć ktoś jeszcze, zatem nie jest mi totalnie wszystko jedno co, kiedy i z kim robi. Bywam zazdrosna, ale póki co chyba bez przesady – na poziomie wskazującym że nadal mi zależy, wciąż jestem zakochana, a nasz związek jest czymś niebywale cennym.
Żeby nie było tak różowo (w mojej własnej ocenie i pewnie nie tylko) wiele do życzenia pozostawia u mnie kwestia braku konsekwencji. Ale tak sobie myślę, że ponieważ czasem mam zbyt emocjonalne podejścia do wielu spraw, to konsekwencja w realizacji wykrzyczanych w złości pogróżek, byłaby dla mnie samej niezwykle męcząca, lub wręcz szkodliwa. Punkt dotyczący konsekwencji jest więc zdecydowanie do poprawy.

Póki co, to tyle w kwestii ostatnich przemyśleń na tematy, które mnie poruszają.

Na koniec dodam hasło usłyszane przy okazji ostatnio odbywanego spotkania mojej biblijnej grupy, jakie mnie czasami inspiruje:

 

„Jeśli chcesz być traktowana przez męża jak królowa….

 

 

 

 

 

 

 

 

… traktuj go jak króla.”

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz