Na
imprezie urodzinowej mojego brata, która odbyła się w knajpie, gdzie nie tylko
można coś zjeść i wypić, ale również potańczyć (co skwapliwie z małżonkiem
wykorzystaliśmy) pod koniec wieczoru znajoma zapytała mnie, jak my to robimy,
że się tak ciągle z mężem „miziamy”. Przyznam szczerze, że w pierwszej chwili mnie
zamurowało i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie miałam świadomości, że to co
dla mnie jest normalnym i odruchowym zachowaniem, codziennością i nawykiem, dla
innych wygląda na czułość, jaką okazują sobie co najwyżej świeżo zakochani, a
nie pary z takim stażem, jak my. Wydukałam więc tylko, że strasznie się kochamy
i mamy wspólne pasje….
Nieco
później, średnio zadowolona z własnej odpowiedzi, zaczęłam się głębiej
zastanawiać, co mogłabym odpowiedzieć koleżance, aby móc chociaż po części jej
wyjaśnić – jak to się właściwie robi, bo dociera do mnie pomału, że chyba
rzeczywiście nie robi się tak samo z siebie.
Kiedy
motyle w brzuchu przestają się pojawiać i do drzwi zapuka codzienność, bardzo
łatwo popaść w stan, który doprowadza wiele ze świetnie się zapowiadających
małżeństw do rozstania. Nie jestem szczególnie mądra w tym temacie, ale jakieś
tam doświadczenie życiowe posiadam, poza tym dawno temu postanowiłam, że nie
będę leniwa w kwestii rozwijania charakteru i pracy nad eliminacją pewnych
utrudniających relacje zachowań. Nie bez znaczenia pozostaje pewno także fakt,
że mam odpowiedniego dla mnie faceta, którego zdolności intelektualne,
techniczne oraz zaradność podziwiam, niemalże na równi z cierpliwością
okazywaną mi podczas znoszenia „ciemnej strony” mojej osobowości, kiedy to
dopadają mnie upierdliwo-czepialskie dni. Chyba najbardziej jednak pomocna
okazała się rada, którą wzięłam sobie do serca, zasłyszana podczas oglądania konferencji
Marka Gungora na temat małżeństwa. Ponoć my kobiety jesteśmy tak skonstruowane,
że każdorazowo przeżywamy opowiadane przez nas zdarzenie z równą siłą i
intensywnością, jaka ma miejsce podczas jego zaistnienia. Ilekroć zatem łapię
się na tym, że zaczynam narzekać na męża, co nieuchronnie wprowadzi mnie w
kłótliwy nastrój, natychmiast przerywam sama sobie, dodając jakąś fantastycznie
przez niego wykonaną rzecz nawet, jeśli jest to coś tak wydawałoby się mało
znaczącego, jak zmielenie mięsa czy powieszenie prania. Jeśli bowiem przeżywam
złe historie na nowo - kiedy o nich opowiadam – przeżywam również te dobre i
znowu czuję się tak samo, jak w momencie kiedy się wydarzały.
Kolejna
sprawa, o którą dbam, to kwestia zaufania. Staram się dawać mężowi tyle
zaufania ile on daje mnie. Oczywiście mam gdzieś z tyłu głowy, że skoro ja
uważam go za ósmy cud świata, to tak samo może pomyśleć ktoś jeszcze, zatem nie
jest mi totalnie wszystko jedno co, kiedy i z kim robi. Bywam zazdrosna, ale
póki co chyba bez przesady – na poziomie wskazującym że nadal mi zależy, wciąż
jestem zakochana, a nasz związek jest czymś niebywale cennym.
Żeby
nie było tak różowo (w mojej własnej ocenie i pewnie nie tylko) wiele do życzenia pozostawia u mnie
kwestia braku konsekwencji. Ale tak sobie myślę, że ponieważ czasem mam zbyt
emocjonalne podejścia do wielu spraw, to konsekwencja w realizacji
wykrzyczanych w złości pogróżek, byłaby dla mnie samej niezwykle męcząca, lub
wręcz szkodliwa. Punkt dotyczący konsekwencji jest więc zdecydowanie do
poprawy.
Póki co, to tyle w kwestii ostatnich przemyśleń na tematy, które mnie poruszają.
Na
koniec dodam hasło usłyszane przy okazji ostatnio odbywanego spotkania mojej biblijnej
grupy, jakie mnie czasami inspiruje:
„Jeśli chcesz być
traktowana przez męża jak królowa….
… traktuj go jak
króla.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz