Naprawdę staram się brać to, co ostatnio dzieje się w moim
życiu na spokojnie, tylko ciało nie chce się dać oszukać i co chwila wywala mi
zimno na wardze, albo tak jak dzisiaj zaczynam ranek bólem głowy. Kryzys, który
nas dopadł ma się świetnie i póki co nadal nie chce odpuścić. Co prawda nie
jest jeszcze najgorzej, mamy gdzie mieszkać, w co się ubrać i co jeść,
dodatkowo wokół nas kręcą się różni życzliwi ludzie wspomagając nas tym czym
mogą, lecz mimo to, brak pracy oraz niespodziewana awaria środków transportu i
kumulujące się w marcu rozmaite opłaty, trochę nam wsiadają na psychę.
Wtorkowy wieczór był dla mnie wyjątkowo trudny. Wszystko we
mnie wrzeszczało i flaki mi się wywracały na myśl o tym, że po kłótni z mężem
będę musiała jak gdyby nigdy nic iść na grupę i modlić się do Boga, którego właśnie obraziłam i
zawiodłam swoją wstrętną postawą. Cichutki, syczący głosik szeptał – nie idź
tam, jesteś niegodna i oszukujesz wszystkich naokoło… Jednak poszłam i jak
zwykle nie żałuję, że nie posłuchałam owego głosu. Rozmowa z ludźmi dojrzałymi w wierze dobrze
mi robi. Pozwala zmienić perspektywę i podnosi mojego upadłego ducha z błota.
Ładuje ledwo zipiące ze stresu akumulatory i sprawia, że znów zaczynam nieco
odważniej i z nadzieją patrzeć w przyszłość. Bo jeśli prawdą jest, że te
wszystkie kłopoty wynikają z tego, że coś zaczynam robić dobrze i mają na celu
zdezorientować mnie i zepchnąć z obranej drogi, to faktycznie powinnam uważać
siebie za szczęściarę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz