Stan zakochania – jeden z najbardziej ekscytujących stanów, w jakich może znaleźć się człowiek, przebadany przez naukowców pod względem chemicznym przez co, jak dla mnie, nieco odarty z tajemnicy, według danych niektórych mądrych głów, powinien samoistnie wygasnąć średnio po jakichś dwóch, czy trzech latach. Zapewne jest to prawda – sama wielokrotnie doświadczałam tego smutnego przejścia ekscytacji w znużenie, uzależnienia od drugiej osoby do niemożności patrzenia na nią, od zachwytu nad jej fizycznymi i psychicznymi atrybutami do ponurych i złośliwych myśli na temat wyzierających z każdej części jej ciała i umysłu wad. Przez długi czas myślałam, że taki to już człowieczy los. Wszystko się kończy, rozpada i umiera, trzeba się zatem pogodzić z rzeczywistością i tyle, dopóki po raz drugi, trzeci i kolejny nie zakochałam się w moim mężu. Oczywiście nie jest to ten typowy stan zakochania, którego doświadczamy jednorazowo - szalony i wariacki. Moje zakochiwanie się nie wygląda tak, jak ten pierwszy raz - nie to żebym niedosypiała, czy niedojadała z jego powodu. Czasami objawia mi się podczas porannej jazdy autobusem, szerokim uśmiechem na ustach, co dla zwykle zasmuconych pasażerów komunikacji miejskiej jadących do codziennego kieratu, musi wyglądać co najmniej dziwnie. Innym razem doświadczam gwałtownej fali zazdrości, kiedy popuszczam na jego temat zbyt mocno wodze fantazji, lub zaczynam szaleńczo się martwić, jeśli zbyt długo nie odpisuje na smsa. To on jest moim największym po Bogu przyjacielem i powiernikiem i z nim chcę się zestarzeć. Dziękuję Bogu, że w planie dotyczącym naszego życia wymyślił i postawił nas na swojej drodze...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz