Spośród miliona zaprzątających mi czaszkę spraw, jakoś tak naszło mnie żeby napisać właśnie o tej, mającej początkowo być kontynuacją jednego z wcześniejszych postów, chociaż może niezbyt zgrabnie przeskoczyłam ze Starego Testamentu do Nowego. Jest to niewątpliwie wynik ostatnio zaobserwowanych wydarzeń. Widocznie mojemu mózgowi nie wystarczy przekucie ich na najbardziej wykręcone na świecie ze snów i muszę także tutaj coś naskrobać. Wszystko sprowadza się do tego, że to nie Bóg nas potrzebuje, ale my Jego i wcale nie dlatego, że tak jest łatwiej.
W swoich niezbyt obszernych zbiorach fotografii z młodości, mam jedno wyjątkowo paskudne zdjęcie. Zrobione zostało z profilu, w mojej namiastce pokoju w rodzinnym domu i dzisiaj już nawet nie pamiętam, kto mógł je popełnić. Siedzę na nim przy biurku, oparta o blat rękoma, w szarym golfie, któremu mimo wszystko nie udało się zakamuflować smętne się spod niego wylewającego, podwójnego podbródka. Włosy mam krótko obcięte i w jakimś takim nieładzie - bynajmniej nie artystycznym. Jest to jedno z najkoszmarniejszych zdjęć, jakie mi uczyniono, a ilekroć na nie popatrzę, a robię to raczej rzadko, doskonale udaje mi się wczuć w jego atmosferę. Panujący klimat przywołuje na myśl tylko jedno – totalny i permanentny dół. Uśmiecham się wtedy, jeśli akurat ktoś jeszcze ogląda je ze mną, trochę z zażenowania, ale przeważnie także z powodu tego, że totalny i permanentny dół nie jest dzisiaj poprawnym określeniem mojej egzystencji. Chcę przez to powiedzieć tylko tyle, że odkąd potwierdziłam oficjalnie, że to Jezus jest moim Panem coraz mocniej czuję, że szklanka jest do połowy pełna. Coraz krótsze są okresy wpadania w odmęty smutku, coraz płytsze te dołki i z całą pewnością nie ma nikogo, kto mógłby mnie w nich skutecznie zakopać... Czuję, że dostaję życie i tchnienie i wszystko...
Myślę, że lepiej bym zrozumiał to wszystko widząc zdjęcie :D. Niech mnie ktoś poprze :D.
OdpowiedzUsuń